30 września 2012

Karaluch (1/?)


Pairing: Taoris, z przebłyskami innych.
Uwagi: jak zwykle myśli bohaterów zapisane kursywą,
Jeśli znaleźlibyście jakieś błędy - proszę piszcie. Po napisaniu nigdy nie mam siły sprawdzać błędów. xD
Zapraszam do czytania. <3

Karaluch (1/?)

Wysoki, elegancko ubrany i dosyć młody mężczyzna zerknął na zegarek, który ozdabiał jego nadgarstek swoją srebrną obudową. Musiał być dosyć bogaty, skoro stać go było na takie dodatki, bo nie był to też byle jaki zegarek. Te od Calvin’a Klein’a chodziły po nie koniecznie niskich cenach. W Internecie roiło się od podróbek, ale ten wyglądał na całkowicie oryginalny.
Autobus miał przyjechać za około 10 minut. Dziwne, że taka osoba jak on jeździł autobusami, prawda? Skoro stać go było na drogie zegarki, garnitury, bo ten który miał na sobie też nie wyglądał na zbyt tani, to czemu nie jeździł własnym samochodem, którym był zapewne jakiś nowiutki Mercedes, albo czarne jak noc BMW?  To byłoby całkiem ciekawe pytanie, gdyby ktokolwiek kiedykolwiek mu je zadał. Ale skoro nikt mu go nie zadał, to tajemnica nadal pozostawała nierozwiązana, a jego wysoka sylwetka jak co wieczór wręcz ozdabiała jeden z nieodnawianych od lat przystanków bardzo blisko strzelistych wieżowców, w których mieściły się biura i różne ważne instytucje.
Oparłszy się ramieniem o jeden ze słupków podtrzymujących wiatę przystankową mężczyzna, o którym mowa wyjął z kieszeni wyprasowanych w kant spodni paczkę papierosów oraz małą, srebrną zapalniczkę. Wsunąwszy sobie jeden z papierosów do ust odpalił go od małego płomyczka, który wytworzył sobie sam za pomocą zapalniczki. Chmura dymu wzleciała w powietrze unosząc się tuż nad jego głową kiedy wciągnął pierwszy dym i wypuścił go z ust powoli. Schował zapalniczkę i paczkę zdecydowanie uzależniających tytoniowych wyrobów wyjął szluga z ust i po raz kolejny wypuszczając z płuc odprężający na swój sposób dym rozejrzał się wokół. Była to całkiem spokojna okolica mimo tego, że mieściła się niemalże w samym centrum miasta. Rzadko kiedy kręcili się tu jacyś młodociani zbójcy z gimnazjum, czy nawet znani mu bardzo dobrze sklepowi żule, których często spotykał śpiących rano w okolicach sklepu, kiedy to szedł kupić sobie jakąś słodką bułkę na śniadanie do pracy. Pracował dosyć ciężko i długo. Nic dziwnego, sam wybrał sobie taki sposób zarabiania pieniędzy. A pisanie biznesplanów dla różnych firm, większych czy mniejszych wcale nie należało do prostych zajęć. Czasem musiał nawet zarywać nocki w domu, żeby dokończyć plany na umówiony termin. Tego dnia na szczęście zdążył wszystkie ważniejsze prace dokończyć w biurze co oznaczało, że ten wieczór będzie miał całkowicie dla siebie po to by odpocząć, zrelaksować się, albo nawet zabawić. W końcu jutro miała być sobota, a soboty już od niepamiętnych czasów oznaczały dla niego dni wolne od wszelkich obowiązków.
Kolejna chmura dymu wzleciała z jego ust w powietrze kiedy przestępując z nogi na nogę odsunął papierosa od swojej twarzy, by zerknąć za siebie w stronę śmietników. Jak w okolicy było dosyć spokojnie i bezpiecznie, tak wszystkie największe objawy wandalizmu ujawniały się właśnie w okolicach śmietników. Często kontenery były w nocy przewracane, odbywały się tam bójki między nastolatkami… akurat śpiący tam często menele nie sprawiali nikomu problemów, ale ci również zaliczali się do niechcianych widoków w tak bogatej okolicy jak ta. Do spojrzenia w tamtym kierunku zmusił go właśnie dźwięk przewracanego śmietnika, a potem śmiechy jakiś starych żuli idących w stronę przystanku. Wzdychając ciężko odwrócił wzrok i wciągnął duszący dym do płuc.
Jak można stoczyć się tak nisko? Tyle szans życiowych zaprzepaścić… to obrzydliwe, pomyślał kręcąc głową. Kiedyś sam był w sytuacji, przez którą o mało co nie stał się takim oto obdrapanym facetem z zaśmierdłą brodą, który razem ze swoimi dwoma koleżkami od piwa i śmietnika brudnym tyłkiem zajął miejsce na ławce przy przystanku. Było to dawno temu, kiedy jego pierwsza firma upadła, a on zbankrutował i zmuszony był sprzedać niemalże cały swój dobytek. Jednak udało mu się nie sprzedawać domu. Została mu wtedy tylko kanapa, na której mógł spać. Nic więcej.
Skrzywił się słysząc przepite głosy trzech mężczyzn i ten okropny, kłujący w nos zapach, który unosił się od nich i razem z wiatrem przenosił się idealnie w jego stronę. Za jakie grzechy musiał to wąchać? Odwróciwszy się plecami do równie nieprzyjemnego jak zapach widoku i dopalił papierosa do końca, by zaraz po tym upuścić niedopałek na chodnik i zgasić go całkowicie podeszwą drogiego buta. Przeczesał jasne, farbowane włosy długimi palcami, a usta zwilżył koniuszkiem języka. Ostatnio często mu wysychały.
Po raz kolejny zerknął na zegarek ozdabiający nadgarstek, poprawił elegancki krawat pod szyją, zapiął guziki marynarki. 5 minut.

Te nieprzyjemne zapachy, przepite głosy i różne inne dźwięki najprawdopodobniej obijających się o siebie butelek po tanim winie zaczęły dudnić mu w głowie, drażnić i mocno działać na nerwy. Mimo tego, że był cierpliwym człowiekiem, raczej pokojowo nastawionym, to łatwo było wyprowadzić go z równowagi. A to już w szczególności bardzo dobrze wychodziło ludziom, których uważał za gorszych od siebie. A tacy jak ci na ławce to już nawet byli gdzieś pod skalą. Najgorsi.
W momencie, kiedy kolejne uderzenie o siebie butelek skończyło się trzaskiem pękającego szkła i przerażonymi, pijackimi krzykami mężczyzn Chińczyk odwrócił się gwałtownie i podszedł w ich kierunku wstrzymując oddech, a potem zmuszając się do oddychania przez usta.
Z pękniętej butelki leżącej na chodniku pod jego nogi wylewało się tanie, czerwone wino roznosząc wokół dodatkowy zapach tak zwanej „łopaty”. Aż zakręciło go w żołądku.
- Panowie, słyszeliście o tym, że jest zakaz spożywania alkoholu w miejscu publicznym? – zapytał zaciskając zęby i starając się nie zwrócić swojego drogiego, ekskluzywnego obiadu, który zjadł jakąś godzinę lub dwie temu.
Jeden z obdartusów mający długą, siwą już brodę, w której tkwiły jakieś patyki i inne śmieci od razu pochylił się i zaczął zbierać z chodnika potłuczoną butelkę swoimi krótkimi, brudnymi palcami. Drugi, równie brudny, a chyba nawet bardziej śmierdzący tylko zaśmiał się i pomachał rękami na pierwszego, jakby chcąc go powstrzymać przed sprzątaniem.
- Wangieee…! Przestań, co się będziesz jakimś chujem w garniturku przejmował, Wangieee!
Trzeci z nich, którego głowa zasłonięta była kapturem, a twarz niewidoczna przez cień na nią padający tylko zaśmiał się cicho i szturchnął brudasa z brodą.
- Mamy jeszcze? Może napije się z nami? – zachrypiał, choć jego głos w porównaniu z głosami  mężczyzn obok wydawał się delikatniejszy.
- Jak chuj! Takiemu słudze państwa to ja nawet, ten tego… złamanego paznokcia do podłubania w zębach bym nie dał!
Brodacz w końcu wyprostował się i rzucił butelką za siebie.
- Ale, kurwa, patrz jak patrzy! – zaskrzeczał odsłaniając ubytki zębowe. – Też by chciał, kurwa!
- Niech sobie idzie, ten tego… Danielsa sranielsa sączyć!
Ich śmiech rozniósł się echem po całej okolicy, a blondyn aż zacisnął mocno palce na uchwycie skórzanej teczki, którą zawsze nosił ze sobą. Służyła do przechowania dokumentów i jak każda skórzana torba była wręcz nieśmiertelna.
- Przynajmniej mam gdzie go sączyć – wycedził przez zęby. – Zabierajcie dupy na swój śmietnik, bo śmierdzi.
- Sam śmierdzisz! – niemal krzyknął ten z kapturem na głowie i już miał wstawać, kiedy brodacz chwycił go za ramię i przytrzymał.
- Nie rzucaj się, kurwa, do burżuazji, Taozi, bo się, kurwa, przejedziesz, mówię…
- Nie będzie mnie skurwiel obrażał! – szarpnął się wyrywając rękę z uścisku brudnej łapy mężczyzny, a w tym samym czasie kaptur szarej, brudnej bluzy zsunął mu się z głowy i odsłonił młodą twarz przysłoniętą przydługimi, czarnymi włosami. Oczy miał podkrążone, policzki zapadnięte. I nie wyglądał na zadowolonego.
Blondyn skrzywił się. Nie był to przyjemny widok dla jego oczu, które uwielbiały czystą perfekcję, elegancję i piękno. Ile ten dzieciak mógł mieć lat? Młody był. Zdecydowanie młodszy od jego towarzyszy.
- Taozi, bić to się możesz z tymi, ten tego… idiotami co nam puszki kradną! Zostaw pana! Siad!
Chłopak zmierzył wysokiego swoimi ciemnymi oczyma, które ledwo było widać zza ciemnych włosów, a potem dostrzegł nadjeżdżający autobus. Blondyn również go dostrzegł, więc tylko kręcąc głową z politowaniem odwrócił się w stronę autobusu i już miał zamiar iść w jego kierunku, kiedy usłyszał odgłos splunięcia. Odruchowo spojrzał w dół na swojego buta… biały ślad gęstej śliny spłynął po czarnej, pastowanej skórze.
- O ty mały brudasie…
 Krew zagotowała się w nim tak bardzo, że od razu postawił teczkę z dokumentami na chodniku, szybkim ruchem poluzował krawat pod szyją, skoczył w stronę nadpobudliwego widać dzieciaka i po prostu zdzielił go pięścią prosto w twarz podczas gdy zmożony lekko alkoholem chłopak nie zdążył zrobić uniku. Przerażony krzyk brudnych towarzyszy odbił mu się echem w głowie, ale nie zwracał na to uwagi. Silne w gębie staruchy od razu zerwały się z ławki i zaczęły uciekać w popłochu zostawiając najmłodszego kolegę razem z problemem. Biegli tak szybko, że jeden z nich przewrócił się kilka razy, a nawet wpadł prosto na drzewo, by potem zniknąć za śmietnikami.
Wściekły zbierał się do drugiego ciosu, potem trzeciego, czwartego, jednak czarnowłosy zaczął się bronić. Z opóźnieniem, ale jednak. Wyślizgnął z uścisku długich palców napastnika, które trzymały go za bluzę pod szyją i trzymały w pionie. Wtedy też jednym silnym ciosem w skroń sprawił, że mężczyźnie zadzwoniło w uszach, a w oczach pociemniało. Padł na ziemię ogłuszony niszcząc jeden ze swoich ulubionych garniturów. A krwawiący z nosa i poobijany na twarzy młody kloszard po prostu potykając się o rozwiązane sznurówki starych, rozklejających się adidasów uciekł.
Dopiero po kilkunastu sekundach blondyn doszedł do siebie. Usiadł powoli rozmasowując skronie. Rozejrzał się. Teczka z dokumentami stała tam, gdzie ją postawił. Dostrzegł spore rozdarcie materiału spodni w okolicach kolan i przeklął soczyście pod nosem. W końcu podnosząc się na proste nogi i chwytając teczkę dostrzegł, że autobus jeszcze stoi przy przystanku. Pewnie przyjechał przed czasem i odczekiwał. Klnąc w myślach swoją głupotę wszedł po schodkach do oświetlonego pojazdu, usiadł na jednym z foteli i oparł się czołem o tył siedzenie stojącego przed nim. Był wyczerpany.

***

Wchodząc do mieszkania mieszącego się na dziewiątym piętrze jednego z wyższych w mieście bloków mieszkalnych ciągle wyklinał pod nosem. Wyklinał naprawdę całą drogę, nawet w windzie przy starszej pani Zhang, która za każdym razem, kiedy go widziała zaczynała opowiadać o swoim wspaniałym synku, który to przecież tak cudownie tańczył, był taki utalentowany…
Rzucił teczkę z dokumentami gdzieś pod komodę w przedpokoju, zerwał z szyi krawat, potem marynarę, a te rzeczy rzucił niedbale na krzesło przy komodzie.
- Co ty taki rozdrażniony, skarbie? Nawet „dzień dobry” na wejściu nie powiedziałeś…  Coś się stało? – rozległ się dobiegający z kuchni kobiecy głos, a następnie ciche kroki czyichś drobnych stóp po jasnych panelach.
Mężczyzna zatrzymał się w połowie przedpokoju oddychając głęboko i opierając się ramieniem o ścianę. Zaraz po tym zawiesił wzrok na lekko chyba zmartwionej twarzy swojej dziewczyny. Lu Mei była naprawdę urodziwą dziewczyną. Jej twarz wyglądała jak porcelanowa, drobne ciało ozdabiane wszystkimi pięknymi ubraniami, jakie on jej kupował wyglądało cudownie. Jej małe stópki, uśmiechnięta buźka… Aż sam się uśmiechnął.
- Nic takiego, Mei Mei. Problemy w pracy. – powiedział uspokajając swój ton głosu i prostując się. Palcami znów przeczesał jasne włosy.
Dziewczyna nie wyglądała jednak na zbyt przekonaną. Niemalże sunąc w powietrzu jak piękna zjawa ledwo dotykająca podłogi podeszła bliżej niego i położyła obie swoje małe dłonie na jego szerokich ramionach.
- Na pewno, Wu Fan? – zapytała.
- Tak, słonko. – uśmiechnął się nieco szerzej, a w tym samym czasie pochylił się nieznacznie w jej kierunku i złożył na jej odsłoniętym czole delikatny pocałunek. – Co na kolacje?
Lu Mei tylko zaśmiała się perliście, po czym wyślizgując się sprzed swojego chłopaka w podskokach udała się do kuchni, a on dopiero teraz poczuł pyszny zapach kaszy kuskus z warzywami i mięsem z indyka. Mei często robiła to na kolację, ale jemu nigdy nie zdołało się to znudzić.
Zdjąwszy buty i postawiwszy je pod ścianą już lepszym humorem udał się do kuchni, tam usiadł przy stoliku i zaczekał, aż dziewczyna poda kolację. Potem już całkowicie zapominając o problemach i nieprzyjemnościach mógł zająć się posiłkiem. Całkiem smacznym posiłkiem. Nawet nie przemknęło mu przez myśl, że tamci trzej pewnie nie mieli co jeść. Huh, dobrze im tak.
Teraz mógł odpocząć, cieszyć się weekendem, dobrym jedzeniem i relaksem. I miał zamiar skorzystać z tego jak najbardziej.
Mile spędzony wieczór minął mu bardzo szybko na oglądaniu filmów ze swoją dziewczyną, na leniwym całowaniu się na kanapie, potem na przyjemniejszych ekscesach w łóżku, aż w końcu na przyjemnym śnie, z którego wybudził się dopiero późnym rankiem, kiedy przekręcając się na drugi bok po to, by przyciągnąć do siebie zgrabne, szczupłe ciało Lu Mei nie poczuł jej ani przed sobą, ani tym bardziej za sobą. Siadając powoli na łóżku i przecierając zaspane oczy knykciami spojrzał w stronę zegarka wiszącego na ścianie. Była już dziesiąta przed południem. Ziewnąwszy opadł z powrotem na miękką pościel w celu dalszego spania. Niestety to nie było mu dane.
- Yifan! Wstawaj! Jedziemy na zakupy! – zawołała wchodząca do sypialni rozpromieniona dziewczyna. Jej brązowe włosy spięte w kok na czubku głowy lśniły lekko w świetle słońca, którego promienie wpadały do sypialni przez nieosłonięte okna.
Mężczyzna tylko mruknął coś pod nosem i zaraz schował głowę pod poduszką, którą się nakrył. Oj, nie lubił jeździć na zakupy.
- Wstawaj, leniu! Widziałam ładne buty i chcę je dzisiaj mieć, jasne?
Poczuł, jak dostaje czymś twardym i ciężkim w piszczel i niemal natychmiast zerwał się do siadu.
- Co do…?!
Dziewczyna zarzuciła torebkę na ramię i uśmiechnęła się promiennie.
- Czekam na Ciebie w samochodzie. – oznajmiła, odwróciła się i wyszła.
Blondyn sięgnąwszy do swojej nogi zaczął ją lekko rozmasowywać z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy. Ta kobieta była niebezpieczna. Jej torebki również. Czasem zastanawiał się, czy aby nie trzymała w nich cegieł. Zrezygnowany wywlókł się z łóżka i szybko wciągnął na siebie jakieś ciuchy. Nie garnitur, w garniturach chodził tylko do pracy. Wystarczyły mu teraz brązowe rurki i biała koszula. Prosto, ale ze smakiem. Zdążył tylko ochlapać twarz wodą i już musiał wychodzić, bo w kieszeni spodni wibrował mu już telefon, na który zniecierpliwiona Mei wydzwaniała, by go pośpieszyć.
Kiedy zjechał windą na sam dół i wyszedł przed budynek na parking od razu przypomniało mu się dlaczego jeździł do pracy autobusem. Jego ulubione BMW, które dawno, dawno temu kupił sobie za pierwszą ogromną pensję było teraz ciemno różowe. Babskie. Aż go krew zalewała, kiedy przypominał sobie sytuację, gdy Lu Mei podkradła mu samochód na kilka godzin po to, by zmienić mu kolor. Czasem ta dziewczyna działała mu cholernie na nerwy. Ale ją kochał.
Niechętnie wsiadł za kierownicę, zapiął pasy i odpalił samochód. Mei zaklaskała w dłonie, a na jej twarzy natychmiast pojawił się szeroki uśmiech.
Wu Fan wiedział dokąd jechać. W końcu miała te swoje ulubione centra handlowe jak każda dziewczyna w jej wieku. Z tym, że nie każda dziewczyna w jej wieku miała na tyle bogatego i dobrze zarabiającego faceta, dzięki któremu stać by ją było na zakupy w każdym sklepie, w którym tylko jej się podobało. Lu miała takie luksusy już od dwóch lat.
Drogę znał już na pamięć. Zatrzymał się na parkingu przed centrum handlowym, wysiadł z auta tak szybko jak to było możliwe, zaczekał aż jego dziewczyna również wysiądzie i szybko oddalił się od tego okropnego samochodu. Eh, kiedyś tak go kochał, a teraz wstydził się przy nim pokazywać. Straszne uczucie.
Mei przydreptała do niego na swoich wysokich obcasach, mimo których i tak ledwo sięgała czubkiem głowy brody mężczyzny i uczepiła się jego dłoni swoją. Wu był piekielnie wysokim człowiekiem jak na swoją narodowość. Był przecież rodowitym Chińczykiem, mieszkał kilka lat w Kanadzie, ale przecież to nie mogło wpłynąć na to, że urósł taki wysoki, prawda? Być może odziedziczył to po mamie i dziadku. Mama nie należała do niskich kobiet, a dziadek również był jednym z wyższych w rodzinie. Ba! Nawet był najwyższy! Dopóki Fan nie osiągnął swojego obecnego wzrostu.
Idąc ze swoją ukochaną za rękę czuł się jak ojciec z dzieckiem, naprawdę. Nie było to jakieś straszne uczucie, ale czasem musiało wyglądać to dosyć zabawnie, więc starał się unikać takich sytuacji. Ale niestety nie dało się robić tego ciągle. No i do tego ona musiała czuć się chciana, prawda? Nie mógł odtrącać jej dłoni.
Łażenie po sklepach naprawdę nie było jego ulubionym zajęciem. W końcu oddał dziewczynie swoją kartę płatniczą i oznajmił, że wychodzi na dwór, żeby zapalić. Siedząc na ławce i wdychając dym czuł się zdecydowanie lepiej niż w setnym z kolei sklepie obuwniczym. Nie wiedział ile czasu minęło, bo po upływie kilkunastu minut wyjął z kieszeni telefon i zaczął surfować po Internecie dla zabicia nudy. Pół godziny, godzina…
- Wu Wu, skarbie, pomóż mi!
Mężczyzna od razu poderwał głowę ku górze i spojrzał w stronę swojej dziewczyny niosącej dobre kilkanaście toreb, które wyglądały na ciężkie. Nie chciał wiedzieć ile pieniędzy wydała na to wszystko. Nim zdążył wstać zauważył coś jeszcze… skradającego się za nią w tłumie przechodniów i klientów centrum dzieciaka w szarej, brudnej bluzie i kapturem na głowie. Od razu zorientował się kim on jest. I kiedy tylko chłopak wyciągnął rękę, by wyrwać z dłoni bezmyślnej Lu Mei portfel, która zamiast schować go do torebki niosła go na widoku Wu Fan zerwał się na równe nogi.
- Stój, szmato! – wrzasnął.
Dzieciak zauważywszy go zerwał się do ucieczki, a dziewczynę wryło w chodnik. Nie zauważyła uciekającego niedoszłego złodziejaszka.
- Czy to było do mnie, Wu?! – wykrzyczała piskliwym głosikiem, ale mężczyzna nic sobie nie zrobił z jej oburzenia. Rzucił się do biegu, wyminął ją i przepychając się między ludźmi w tłumie zaczął gonić tego głupiego śmierdziela. Co on sobie wyobrażał?!
Przed oczami już miał swój zniszczony garnitur i oplute buty. Gówniarz za to zapłaci…

7 komentarzy:

  1. Tao agresor, Kris agresor, menele agresorzy... To jest to, co lubię, lol. xD

    Tak na prawdę to nie spodziewałam się Tao w roli menela/żula. Serio. Za każdym razem mnie zaskakujesz. >u<
    A dziewczyna Krisa mnie lekko denerwuje...

    Pisz dalej! Czekam na next'a~!

    OdpowiedzUsuń
  2. WTF KIYO CO TO MA BYĆ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jezu pomimo iż skamlę jak pies to kocham taki motyw w związkach, więc rób to dalej, RÓB. Kris picuś glancuś i Tao menel, lubię to. Masz tu sporo błędów, ale naprawdę nie mam siły ci ich wypisywać....Czekam na more!

    PS. Utalentowany synek Zhang i "Ten tego" for lyfe.

    OdpowiedzUsuń
  3. ''młodociani zbójcy z gimnazjum'' HAHAHAHAHA szczam.
    Świetne opowiadanie, czekam na dalsze rozdziały!

    OdpowiedzUsuń
  4. A dziewczyna Krisa to siostra Lu Hana, prawda? X'D Nie no, pewnie się mylę, ale to takie pierwsze skojarzenie po przeczytaniu jej imienia.

    A Tao to menel i menelem pozostanie. Kropka.
    Czekam na więcej! *3*

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciekawie się zapowiada ^^ Idę czytać drugą część xD

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo ciekawie napisane. Super wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń