30 września 2012

Karaluch (1/?)


Pairing: Taoris, z przebłyskami innych.
Uwagi: jak zwykle myśli bohaterów zapisane kursywą,
Jeśli znaleźlibyście jakieś błędy - proszę piszcie. Po napisaniu nigdy nie mam siły sprawdzać błędów. xD
Zapraszam do czytania. <3

Karaluch (1/?)

Wysoki, elegancko ubrany i dosyć młody mężczyzna zerknął na zegarek, który ozdabiał jego nadgarstek swoją srebrną obudową. Musiał być dosyć bogaty, skoro stać go było na takie dodatki, bo nie był to też byle jaki zegarek. Te od Calvin’a Klein’a chodziły po nie koniecznie niskich cenach. W Internecie roiło się od podróbek, ale ten wyglądał na całkowicie oryginalny.
Autobus miał przyjechać za około 10 minut. Dziwne, że taka osoba jak on jeździł autobusami, prawda? Skoro stać go było na drogie zegarki, garnitury, bo ten który miał na sobie też nie wyglądał na zbyt tani, to czemu nie jeździł własnym samochodem, którym był zapewne jakiś nowiutki Mercedes, albo czarne jak noc BMW?  To byłoby całkiem ciekawe pytanie, gdyby ktokolwiek kiedykolwiek mu je zadał. Ale skoro nikt mu go nie zadał, to tajemnica nadal pozostawała nierozwiązana, a jego wysoka sylwetka jak co wieczór wręcz ozdabiała jeden z nieodnawianych od lat przystanków bardzo blisko strzelistych wieżowców, w których mieściły się biura i różne ważne instytucje.
Oparłszy się ramieniem o jeden ze słupków podtrzymujących wiatę przystankową mężczyzna, o którym mowa wyjął z kieszeni wyprasowanych w kant spodni paczkę papierosów oraz małą, srebrną zapalniczkę. Wsunąwszy sobie jeden z papierosów do ust odpalił go od małego płomyczka, który wytworzył sobie sam za pomocą zapalniczki. Chmura dymu wzleciała w powietrze unosząc się tuż nad jego głową kiedy wciągnął pierwszy dym i wypuścił go z ust powoli. Schował zapalniczkę i paczkę zdecydowanie uzależniających tytoniowych wyrobów wyjął szluga z ust i po raz kolejny wypuszczając z płuc odprężający na swój sposób dym rozejrzał się wokół. Była to całkiem spokojna okolica mimo tego, że mieściła się niemalże w samym centrum miasta. Rzadko kiedy kręcili się tu jacyś młodociani zbójcy z gimnazjum, czy nawet znani mu bardzo dobrze sklepowi żule, których często spotykał śpiących rano w okolicach sklepu, kiedy to szedł kupić sobie jakąś słodką bułkę na śniadanie do pracy. Pracował dosyć ciężko i długo. Nic dziwnego, sam wybrał sobie taki sposób zarabiania pieniędzy. A pisanie biznesplanów dla różnych firm, większych czy mniejszych wcale nie należało do prostych zajęć. Czasem musiał nawet zarywać nocki w domu, żeby dokończyć plany na umówiony termin. Tego dnia na szczęście zdążył wszystkie ważniejsze prace dokończyć w biurze co oznaczało, że ten wieczór będzie miał całkowicie dla siebie po to by odpocząć, zrelaksować się, albo nawet zabawić. W końcu jutro miała być sobota, a soboty już od niepamiętnych czasów oznaczały dla niego dni wolne od wszelkich obowiązków.
Kolejna chmura dymu wzleciała z jego ust w powietrze kiedy przestępując z nogi na nogę odsunął papierosa od swojej twarzy, by zerknąć za siebie w stronę śmietników. Jak w okolicy było dosyć spokojnie i bezpiecznie, tak wszystkie największe objawy wandalizmu ujawniały się właśnie w okolicach śmietników. Często kontenery były w nocy przewracane, odbywały się tam bójki między nastolatkami… akurat śpiący tam często menele nie sprawiali nikomu problemów, ale ci również zaliczali się do niechcianych widoków w tak bogatej okolicy jak ta. Do spojrzenia w tamtym kierunku zmusił go właśnie dźwięk przewracanego śmietnika, a potem śmiechy jakiś starych żuli idących w stronę przystanku. Wzdychając ciężko odwrócił wzrok i wciągnął duszący dym do płuc.
Jak można stoczyć się tak nisko? Tyle szans życiowych zaprzepaścić… to obrzydliwe, pomyślał kręcąc głową. Kiedyś sam był w sytuacji, przez którą o mało co nie stał się takim oto obdrapanym facetem z zaśmierdłą brodą, który razem ze swoimi dwoma koleżkami od piwa i śmietnika brudnym tyłkiem zajął miejsce na ławce przy przystanku. Było to dawno temu, kiedy jego pierwsza firma upadła, a on zbankrutował i zmuszony był sprzedać niemalże cały swój dobytek. Jednak udało mu się nie sprzedawać domu. Została mu wtedy tylko kanapa, na której mógł spać. Nic więcej.
Skrzywił się słysząc przepite głosy trzech mężczyzn i ten okropny, kłujący w nos zapach, który unosił się od nich i razem z wiatrem przenosił się idealnie w jego stronę. Za jakie grzechy musiał to wąchać? Odwróciwszy się plecami do równie nieprzyjemnego jak zapach widoku i dopalił papierosa do końca, by zaraz po tym upuścić niedopałek na chodnik i zgasić go całkowicie podeszwą drogiego buta. Przeczesał jasne, farbowane włosy długimi palcami, a usta zwilżył koniuszkiem języka. Ostatnio często mu wysychały.
Po raz kolejny zerknął na zegarek ozdabiający nadgarstek, poprawił elegancki krawat pod szyją, zapiął guziki marynarki. 5 minut.

Te nieprzyjemne zapachy, przepite głosy i różne inne dźwięki najprawdopodobniej obijających się o siebie butelek po tanim winie zaczęły dudnić mu w głowie, drażnić i mocno działać na nerwy. Mimo tego, że był cierpliwym człowiekiem, raczej pokojowo nastawionym, to łatwo było wyprowadzić go z równowagi. A to już w szczególności bardzo dobrze wychodziło ludziom, których uważał za gorszych od siebie. A tacy jak ci na ławce to już nawet byli gdzieś pod skalą. Najgorsi.
W momencie, kiedy kolejne uderzenie o siebie butelek skończyło się trzaskiem pękającego szkła i przerażonymi, pijackimi krzykami mężczyzn Chińczyk odwrócił się gwałtownie i podszedł w ich kierunku wstrzymując oddech, a potem zmuszając się do oddychania przez usta.
Z pękniętej butelki leżącej na chodniku pod jego nogi wylewało się tanie, czerwone wino roznosząc wokół dodatkowy zapach tak zwanej „łopaty”. Aż zakręciło go w żołądku.
- Panowie, słyszeliście o tym, że jest zakaz spożywania alkoholu w miejscu publicznym? – zapytał zaciskając zęby i starając się nie zwrócić swojego drogiego, ekskluzywnego obiadu, który zjadł jakąś godzinę lub dwie temu.
Jeden z obdartusów mający długą, siwą już brodę, w której tkwiły jakieś patyki i inne śmieci od razu pochylił się i zaczął zbierać z chodnika potłuczoną butelkę swoimi krótkimi, brudnymi palcami. Drugi, równie brudny, a chyba nawet bardziej śmierdzący tylko zaśmiał się i pomachał rękami na pierwszego, jakby chcąc go powstrzymać przed sprzątaniem.
- Wangieee…! Przestań, co się będziesz jakimś chujem w garniturku przejmował, Wangieee!
Trzeci z nich, którego głowa zasłonięta była kapturem, a twarz niewidoczna przez cień na nią padający tylko zaśmiał się cicho i szturchnął brudasa z brodą.
- Mamy jeszcze? Może napije się z nami? – zachrypiał, choć jego głos w porównaniu z głosami  mężczyzn obok wydawał się delikatniejszy.
- Jak chuj! Takiemu słudze państwa to ja nawet, ten tego… złamanego paznokcia do podłubania w zębach bym nie dał!
Brodacz w końcu wyprostował się i rzucił butelką za siebie.
- Ale, kurwa, patrz jak patrzy! – zaskrzeczał odsłaniając ubytki zębowe. – Też by chciał, kurwa!
- Niech sobie idzie, ten tego… Danielsa sranielsa sączyć!
Ich śmiech rozniósł się echem po całej okolicy, a blondyn aż zacisnął mocno palce na uchwycie skórzanej teczki, którą zawsze nosił ze sobą. Służyła do przechowania dokumentów i jak każda skórzana torba była wręcz nieśmiertelna.
- Przynajmniej mam gdzie go sączyć – wycedził przez zęby. – Zabierajcie dupy na swój śmietnik, bo śmierdzi.
- Sam śmierdzisz! – niemal krzyknął ten z kapturem na głowie i już miał wstawać, kiedy brodacz chwycił go za ramię i przytrzymał.
- Nie rzucaj się, kurwa, do burżuazji, Taozi, bo się, kurwa, przejedziesz, mówię…
- Nie będzie mnie skurwiel obrażał! – szarpnął się wyrywając rękę z uścisku brudnej łapy mężczyzny, a w tym samym czasie kaptur szarej, brudnej bluzy zsunął mu się z głowy i odsłonił młodą twarz przysłoniętą przydługimi, czarnymi włosami. Oczy miał podkrążone, policzki zapadnięte. I nie wyglądał na zadowolonego.
Blondyn skrzywił się. Nie był to przyjemny widok dla jego oczu, które uwielbiały czystą perfekcję, elegancję i piękno. Ile ten dzieciak mógł mieć lat? Młody był. Zdecydowanie młodszy od jego towarzyszy.
- Taozi, bić to się możesz z tymi, ten tego… idiotami co nam puszki kradną! Zostaw pana! Siad!
Chłopak zmierzył wysokiego swoimi ciemnymi oczyma, które ledwo było widać zza ciemnych włosów, a potem dostrzegł nadjeżdżający autobus. Blondyn również go dostrzegł, więc tylko kręcąc głową z politowaniem odwrócił się w stronę autobusu i już miał zamiar iść w jego kierunku, kiedy usłyszał odgłos splunięcia. Odruchowo spojrzał w dół na swojego buta… biały ślad gęstej śliny spłynął po czarnej, pastowanej skórze.
- O ty mały brudasie…
 Krew zagotowała się w nim tak bardzo, że od razu postawił teczkę z dokumentami na chodniku, szybkim ruchem poluzował krawat pod szyją, skoczył w stronę nadpobudliwego widać dzieciaka i po prostu zdzielił go pięścią prosto w twarz podczas gdy zmożony lekko alkoholem chłopak nie zdążył zrobić uniku. Przerażony krzyk brudnych towarzyszy odbił mu się echem w głowie, ale nie zwracał na to uwagi. Silne w gębie staruchy od razu zerwały się z ławki i zaczęły uciekać w popłochu zostawiając najmłodszego kolegę razem z problemem. Biegli tak szybko, że jeden z nich przewrócił się kilka razy, a nawet wpadł prosto na drzewo, by potem zniknąć za śmietnikami.
Wściekły zbierał się do drugiego ciosu, potem trzeciego, czwartego, jednak czarnowłosy zaczął się bronić. Z opóźnieniem, ale jednak. Wyślizgnął z uścisku długich palców napastnika, które trzymały go za bluzę pod szyją i trzymały w pionie. Wtedy też jednym silnym ciosem w skroń sprawił, że mężczyźnie zadzwoniło w uszach, a w oczach pociemniało. Padł na ziemię ogłuszony niszcząc jeden ze swoich ulubionych garniturów. A krwawiący z nosa i poobijany na twarzy młody kloszard po prostu potykając się o rozwiązane sznurówki starych, rozklejających się adidasów uciekł.
Dopiero po kilkunastu sekundach blondyn doszedł do siebie. Usiadł powoli rozmasowując skronie. Rozejrzał się. Teczka z dokumentami stała tam, gdzie ją postawił. Dostrzegł spore rozdarcie materiału spodni w okolicach kolan i przeklął soczyście pod nosem. W końcu podnosząc się na proste nogi i chwytając teczkę dostrzegł, że autobus jeszcze stoi przy przystanku. Pewnie przyjechał przed czasem i odczekiwał. Klnąc w myślach swoją głupotę wszedł po schodkach do oświetlonego pojazdu, usiadł na jednym z foteli i oparł się czołem o tył siedzenie stojącego przed nim. Był wyczerpany.

***

Wchodząc do mieszkania mieszącego się na dziewiątym piętrze jednego z wyższych w mieście bloków mieszkalnych ciągle wyklinał pod nosem. Wyklinał naprawdę całą drogę, nawet w windzie przy starszej pani Zhang, która za każdym razem, kiedy go widziała zaczynała opowiadać o swoim wspaniałym synku, który to przecież tak cudownie tańczył, był taki utalentowany…
Rzucił teczkę z dokumentami gdzieś pod komodę w przedpokoju, zerwał z szyi krawat, potem marynarę, a te rzeczy rzucił niedbale na krzesło przy komodzie.
- Co ty taki rozdrażniony, skarbie? Nawet „dzień dobry” na wejściu nie powiedziałeś…  Coś się stało? – rozległ się dobiegający z kuchni kobiecy głos, a następnie ciche kroki czyichś drobnych stóp po jasnych panelach.
Mężczyzna zatrzymał się w połowie przedpokoju oddychając głęboko i opierając się ramieniem o ścianę. Zaraz po tym zawiesił wzrok na lekko chyba zmartwionej twarzy swojej dziewczyny. Lu Mei była naprawdę urodziwą dziewczyną. Jej twarz wyglądała jak porcelanowa, drobne ciało ozdabiane wszystkimi pięknymi ubraniami, jakie on jej kupował wyglądało cudownie. Jej małe stópki, uśmiechnięta buźka… Aż sam się uśmiechnął.
- Nic takiego, Mei Mei. Problemy w pracy. – powiedział uspokajając swój ton głosu i prostując się. Palcami znów przeczesał jasne włosy.
Dziewczyna nie wyglądała jednak na zbyt przekonaną. Niemalże sunąc w powietrzu jak piękna zjawa ledwo dotykająca podłogi podeszła bliżej niego i położyła obie swoje małe dłonie na jego szerokich ramionach.
- Na pewno, Wu Fan? – zapytała.
- Tak, słonko. – uśmiechnął się nieco szerzej, a w tym samym czasie pochylił się nieznacznie w jej kierunku i złożył na jej odsłoniętym czole delikatny pocałunek. – Co na kolacje?
Lu Mei tylko zaśmiała się perliście, po czym wyślizgując się sprzed swojego chłopaka w podskokach udała się do kuchni, a on dopiero teraz poczuł pyszny zapach kaszy kuskus z warzywami i mięsem z indyka. Mei często robiła to na kolację, ale jemu nigdy nie zdołało się to znudzić.
Zdjąwszy buty i postawiwszy je pod ścianą już lepszym humorem udał się do kuchni, tam usiadł przy stoliku i zaczekał, aż dziewczyna poda kolację. Potem już całkowicie zapominając o problemach i nieprzyjemnościach mógł zająć się posiłkiem. Całkiem smacznym posiłkiem. Nawet nie przemknęło mu przez myśl, że tamci trzej pewnie nie mieli co jeść. Huh, dobrze im tak.
Teraz mógł odpocząć, cieszyć się weekendem, dobrym jedzeniem i relaksem. I miał zamiar skorzystać z tego jak najbardziej.
Mile spędzony wieczór minął mu bardzo szybko na oglądaniu filmów ze swoją dziewczyną, na leniwym całowaniu się na kanapie, potem na przyjemniejszych ekscesach w łóżku, aż w końcu na przyjemnym śnie, z którego wybudził się dopiero późnym rankiem, kiedy przekręcając się na drugi bok po to, by przyciągnąć do siebie zgrabne, szczupłe ciało Lu Mei nie poczuł jej ani przed sobą, ani tym bardziej za sobą. Siadając powoli na łóżku i przecierając zaspane oczy knykciami spojrzał w stronę zegarka wiszącego na ścianie. Była już dziesiąta przed południem. Ziewnąwszy opadł z powrotem na miękką pościel w celu dalszego spania. Niestety to nie było mu dane.
- Yifan! Wstawaj! Jedziemy na zakupy! – zawołała wchodząca do sypialni rozpromieniona dziewczyna. Jej brązowe włosy spięte w kok na czubku głowy lśniły lekko w świetle słońca, którego promienie wpadały do sypialni przez nieosłonięte okna.
Mężczyzna tylko mruknął coś pod nosem i zaraz schował głowę pod poduszką, którą się nakrył. Oj, nie lubił jeździć na zakupy.
- Wstawaj, leniu! Widziałam ładne buty i chcę je dzisiaj mieć, jasne?
Poczuł, jak dostaje czymś twardym i ciężkim w piszczel i niemal natychmiast zerwał się do siadu.
- Co do…?!
Dziewczyna zarzuciła torebkę na ramię i uśmiechnęła się promiennie.
- Czekam na Ciebie w samochodzie. – oznajmiła, odwróciła się i wyszła.
Blondyn sięgnąwszy do swojej nogi zaczął ją lekko rozmasowywać z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy. Ta kobieta była niebezpieczna. Jej torebki również. Czasem zastanawiał się, czy aby nie trzymała w nich cegieł. Zrezygnowany wywlókł się z łóżka i szybko wciągnął na siebie jakieś ciuchy. Nie garnitur, w garniturach chodził tylko do pracy. Wystarczyły mu teraz brązowe rurki i biała koszula. Prosto, ale ze smakiem. Zdążył tylko ochlapać twarz wodą i już musiał wychodzić, bo w kieszeni spodni wibrował mu już telefon, na który zniecierpliwiona Mei wydzwaniała, by go pośpieszyć.
Kiedy zjechał windą na sam dół i wyszedł przed budynek na parking od razu przypomniało mu się dlaczego jeździł do pracy autobusem. Jego ulubione BMW, które dawno, dawno temu kupił sobie za pierwszą ogromną pensję było teraz ciemno różowe. Babskie. Aż go krew zalewała, kiedy przypominał sobie sytuację, gdy Lu Mei podkradła mu samochód na kilka godzin po to, by zmienić mu kolor. Czasem ta dziewczyna działała mu cholernie na nerwy. Ale ją kochał.
Niechętnie wsiadł za kierownicę, zapiął pasy i odpalił samochód. Mei zaklaskała w dłonie, a na jej twarzy natychmiast pojawił się szeroki uśmiech.
Wu Fan wiedział dokąd jechać. W końcu miała te swoje ulubione centra handlowe jak każda dziewczyna w jej wieku. Z tym, że nie każda dziewczyna w jej wieku miała na tyle bogatego i dobrze zarabiającego faceta, dzięki któremu stać by ją było na zakupy w każdym sklepie, w którym tylko jej się podobało. Lu miała takie luksusy już od dwóch lat.
Drogę znał już na pamięć. Zatrzymał się na parkingu przed centrum handlowym, wysiadł z auta tak szybko jak to było możliwe, zaczekał aż jego dziewczyna również wysiądzie i szybko oddalił się od tego okropnego samochodu. Eh, kiedyś tak go kochał, a teraz wstydził się przy nim pokazywać. Straszne uczucie.
Mei przydreptała do niego na swoich wysokich obcasach, mimo których i tak ledwo sięgała czubkiem głowy brody mężczyzny i uczepiła się jego dłoni swoją. Wu był piekielnie wysokim człowiekiem jak na swoją narodowość. Był przecież rodowitym Chińczykiem, mieszkał kilka lat w Kanadzie, ale przecież to nie mogło wpłynąć na to, że urósł taki wysoki, prawda? Być może odziedziczył to po mamie i dziadku. Mama nie należała do niskich kobiet, a dziadek również był jednym z wyższych w rodzinie. Ba! Nawet był najwyższy! Dopóki Fan nie osiągnął swojego obecnego wzrostu.
Idąc ze swoją ukochaną za rękę czuł się jak ojciec z dzieckiem, naprawdę. Nie było to jakieś straszne uczucie, ale czasem musiało wyglądać to dosyć zabawnie, więc starał się unikać takich sytuacji. Ale niestety nie dało się robić tego ciągle. No i do tego ona musiała czuć się chciana, prawda? Nie mógł odtrącać jej dłoni.
Łażenie po sklepach naprawdę nie było jego ulubionym zajęciem. W końcu oddał dziewczynie swoją kartę płatniczą i oznajmił, że wychodzi na dwór, żeby zapalić. Siedząc na ławce i wdychając dym czuł się zdecydowanie lepiej niż w setnym z kolei sklepie obuwniczym. Nie wiedział ile czasu minęło, bo po upływie kilkunastu minut wyjął z kieszeni telefon i zaczął surfować po Internecie dla zabicia nudy. Pół godziny, godzina…
- Wu Wu, skarbie, pomóż mi!
Mężczyzna od razu poderwał głowę ku górze i spojrzał w stronę swojej dziewczyny niosącej dobre kilkanaście toreb, które wyglądały na ciężkie. Nie chciał wiedzieć ile pieniędzy wydała na to wszystko. Nim zdążył wstać zauważył coś jeszcze… skradającego się za nią w tłumie przechodniów i klientów centrum dzieciaka w szarej, brudnej bluzie i kapturem na głowie. Od razu zorientował się kim on jest. I kiedy tylko chłopak wyciągnął rękę, by wyrwać z dłoni bezmyślnej Lu Mei portfel, która zamiast schować go do torebki niosła go na widoku Wu Fan zerwał się na równe nogi.
- Stój, szmato! – wrzasnął.
Dzieciak zauważywszy go zerwał się do ucieczki, a dziewczynę wryło w chodnik. Nie zauważyła uciekającego niedoszłego złodziejaszka.
- Czy to było do mnie, Wu?! – wykrzyczała piskliwym głosikiem, ale mężczyzna nic sobie nie zrobił z jej oburzenia. Rzucił się do biegu, wyminął ją i przepychając się między ludźmi w tłumie zaczął gonić tego głupiego śmierdziela. Co on sobie wyobrażał?!
Przed oczami już miał swój zniszczony garnitur i oplute buty. Gówniarz za to zapłaci…

23 września 2012

ANKIETA!

W związku z chwilowym brakiem pomysłów na opowiadania mam dla Was ankietę, która zdecydowanie ułatwi mi pracę i na pewno będę miała większe możliwości w skupieniu się na tym, czego chcecie najbardziej. <3
Zapraszam więc do głosowania! Możecie wybrać więcej niż jedną opcję, więc myślę, że będzie sprawiedliwie!
PS. Po prawej stronie oczywiście ciągle widnieją opowiadania już opublikowane, więc też zapraszam do czytania i komentowania. <3
PS2. ANKIETA NIŻEJ. xD


21 września 2012

Rehab


Rating: PG-13
Pairing: Baekyeol
Uwagi: nie pytajcie mnie dlaczego to powstało, nie pamiętam nawet co mnie do tego zainspirowało, ale wiem jedno. NIE MOGĘ PISAĆ. xD
PS. Większość błędów składniowych to celowy, ale już lekko podświadomy zabieg mojej własnej osoby. xD Kiedy jeszcze miałam 6 z polskiego właśnie te błędy według mojej nauczycielki nadawały moim pracom charakteru. xD
W każdym razie miłego czytania. <3


Rehab

Nie lubiłem tu przychodzić. Naprawdę nie lubiłem. Ten budynek kojarzył mi się tylko z bólem, zmęczeniem, wyczerpaniem i wyczekiwaniem na cud, jakim miał być wtedy lepszy, spokojniejszy dzień bez żadnych przykrych objawów czy kolejnych wyczerpujących zajęć, jakie kazali mi wykonywać Ci wszyscy dobrzy ludzie. I choć naprawdę nienawidziłem tego miejsca, to zawdzięczałem mu bardzo wiele. Bo po tych niekończących się dniach męki, codziennych terapii i znoszenia szeroko rozpowszechnionego idiotyzmu pozostałych pacjentów w końcu zacząłem czuć się lepiej, zaczynałem dochodzić do siebie, przestawałem myśleć o tym, co robiłem wcześniej, a co zaprowadziło mnie tutaj.

Chyba nikt z nas tak naprawdę nie chce swojej zguby, prawda? Nikt nie robi niczego specjalnie po to, by się stoczyć, upaść na najniższe szczeble społeczności, błąkać się po śmietnikach i kradzione pieniądze zarobione przez uczciwych ludzi wydawać na kolejne dawki amfetaminy.

Początkowo było pięknie. Wszystkie genialne imprezy zaliczone od początku do końca, mnóstwo poznanych nowych ludzi, darmowa amfa od przyjaciół, życie prawdziwego imprezowicza! Nawet nie wiem ile boskich lasek dzięki temu udało mi się zaliczyć, ile godzin przetańczyć na parkiecie bez żadnej przerwy, ile dni życia spędzić w zapchanych klubach, gdzie muzyka zagłuszała wszystko i wszystkich, a gdzie orgie działy się praktycznie w każdym kącie. Techno, amfa, amfa, techno!

Wszystko co piękne szybko się jednak kończy. Kiedy pojawiły się pierwsze omamy myślałem, że to tylko jakieś moje własne wymysły, albo że znajomy coś dorzucił mi do tradycyjnej strzykawki. Nie mogłem też zarazić się od nikogo żadnym gównem, przecież zawsze nosiłem ze sobą własne, sterylne igły, żeby, cholera, niczego nie podłapać, bo przecież chuj jeden wie jakie świństwa ludzie nosili w swojej krwi. Ale kiedy omamy zaczęły pojawiać się częściej zacząłem się trochę bać. Dziwne. Dopiero wtedy zacząłem zauważać, że jestem chodzącym zombie. Że praktycznie nic nie jem, moje ulubione, dopasowane rurki zaczynają spadać mi z tyłka, a własna matka przyjeżdżająca do mnie co niedzielę w odwiedziny kontrolne ledwo mnie poznawała. Ja, głupi, zrzucałem to na presję na uczelni. Ona nie wiedziała, że jakieś 3 miesiące wcześniej zostałem z niej wywalony.

Na imprezach nie czułem zmęczenia, nie czułem głodu, mogłem się bawić do rana! Ale następnego dnia zawsze ledwo udawało mi się podnieść z łóżka chociażby tylko po to, żeby udać się do łazienki i po ludzku wysikać. Zaczynałem miewać migreny, zawroty głowy… aż którejś nocy w zatłoczonym klubie, kiedy wziąłem swoją ostatnią dawkę w życiu dosłownie zginąłem w panice. Nie wiem co się wtedy działo. Wiem tylko, że panikowałem, krzyczałem i uciekałem przed czymś, czego nie było. Kiedy przerażony kumpel rano opowiedział ledwo żywemu mnie co się działo zrozumiałem, że to musi być wina tego cholernego gówna.
Zgłoszenie się do poradni nie było łatwą decyzją. Bałem się, że zostanę wyśmiany, nazwany głupcem czy coś w tym stylu. Bałem się też tego co się będzie działo ze mną, kiedy spróbuję to rzucić. Ale w końcu się odważyłem.

W klubach zawsze przedstawiałem się jako Bacon, tak zawsze przezywali mnie moi bliscy znajomi. Naprawdę dziwnie było mi podpisywać się w papierach przyjęcia na odwyk jako Byun Baek Hyun…
Pamiętam kilka pierwszych dni w tym domu. Nie było tak strasznie jak myślałem. Przemili ludzie, którzy zajmowali się mną jak prawdziwą indywidualną osobą, a nie kolejnym narkusem bez przyszłości, który przyszedł tu dlatego, że kazali mu rodzice. A takich było tu naprawdę dużo. I choć panowały tu niezłomne zasady, których  nieprzestrzeganie groziło wydaleniem z placówki te głupie dzieciaki i tak robiły co im się żywnie podobało. To działało mi na nerwy, bo ja przyszedłem tu z własnej woli. Chciałem być zdrowy. Chciałem, cholera, przestać babrać się w tym gównie! Ale o to było trudno.

Z początku miałem naprawdę mocną motywację, chciałem zerwać z klubami, z narkotykiem, ze starymi znajomościami, ba! Nawet chciałem się przeprowadzić do innego miasta, by zacząć od nowa, wrócić na uczelnię, przecież byłem dobrym uczniem! Ale im dłużej wieczorami po wyczerpujących zajęciach leżałem wpatrując się w sufit, tym bardziej chciałem wejść do zatłoczonej sali, wyrwać jakąś niezłą dupcię, a potem bez żalu przelecieć ją w kiblu tak, by wszyscy słyszeli. Wcześniej oczywiście biorąc to, co dawało mi możliwość czuwania całą noc…

I tak naprawdę już miałem rezygnować, ale do mojego pokoju wprowadził się nowy współlokator. Uzależniony od kokainy Park Chan Yeol.

Minęły już jakieś dwa miesiące odkąd opuściłem ośrodek z pozytywną opinią terapeuty i lekarza. Dwa miesiące, podczas których faktycznie przeprowadziłem się, wróciłem na uczelnię i przytyłem wracając do swoich normalnych kształtów, które zasłaniały te paskudnie wystające kości, z których kiedyś byłem znany wśród imprezowiczów.

Przez kilka długich minut stałem przed bramą i wpatrywałem się w ten pamiętny budynek odwyku stojący za ścianą wielkich, pięknych drzew teraz tak pięknie ozdobionych złotymi i czerwonymi kaskadami liści spadających pojedynczo przy każdym nieco mocniejszym dmuchnięciu wiatru. Trochę się wahałem, ale przecież obiecałem, że któregoś dnia go odwiedzę, że dam mu taką samą motywację, jaką on dał mi.
Dzwoniłem co kilka dni na telefon jego opiekunki, tam nie można było posiadać własnych telefonów czy komputerów. Tylko kontakt przez przełożonych był dopuszczalny. Ale to mi nie przeszkadzało. Jemu najwyraźniej też nie. Ale dziś mimo że miałem zadzwonić  - nie zadzwoniłem. Wpadłem na inny pomysł. Po prostu.

Wciskając guzik domofonu przy bramie odetchnąłem głęboko i zgarnąłem brązowe kosmyki swoich sypkich włosów z czoła do tyłu. Byłem trochę zdenerwowany.
- Dom Odwykowy Nadzieja, w czym mogę pomóc?
- B-Byun Baek Hyun… przyszedłem w odwiedziny…
Ciche bzyczenie z domofonu dało mi do zrozumienia, że pani przy domofonie otworzyła mi bramę. Pchnąłem ją lekko, a kiedy ta otworzyła się bzyczenie ucichło.

Nieco niepewnie wkroczyłem na posesję miejsca, w którym tak naprawdę spędziłem prawie rok czasu. W sumie… jakby się tak uprzeć, to całkiem sporo miłych wspomnień również miałem powiązanych z tym miejscem. Jednak większość z nich… zdecydowanie bardziej skupiało się na nadpobudliwym dzieciaku z tego samego pokoju. Szedłem powoli, wzrokiem omiatając wszystkie rosnące wokół drzewa, krzewy, nawet nieduży ogródek, którym kiedyś sam w ramach terapii zajęciowej zmuszony byłem się zajmować. Mimowolnie uśmiechnąłem się na wspomnienie wyrywania z ziemi marchewek. W końcu znalazłem się przed głównymi drzwiami ośrodka. Pchnąłem je i wszedłem do środka czując ten charakterystyczny zapach bzu… tak. Pani z recepcji kochała bez.
- Baekhyunie! – wesoły, kobiecy głos zza lady recepcji rozbrzmiał w moich uszach napawając mnie wspomnieniami. Jego właścicielka zawsze przynosiła mi pełno słodyczy. – Co Cię tu sprowadza?
Uśmiechnąłem się promiennie na widok starszej kobiety w okolicach siedemdziesiątki. Była niziutka, siwiejąca, ale zawsze wesoła, szczęśliwa. Wiedziałem, że była wdową, ale jakoś  nigdy nie sprawiała wrażenia smutnej czy zamyślonej. Kiedy ją o to kiedyś zapytałem odpowiedziała, że jej mąż jest teraz szczęśliwy w innym miejscu, a ona kiedyś do niego dołączy. Kochałem jej podejście.
Skłoniłem się nisko, a kiedy się prostowałem spojrzałem wprost w jej małe, ciemne oczy wyrażające zawsze tyle emocji.
- Przyjechałem w odwiedziny… do Chan Yeol’a. Obiecałem mu. – odpowiedziałem szczerze.
Kobieta na moment spoważniała patrząc na mnie zza lady, a potem klasnęła w dłonie i pokiwała głową.
- Na pewno się ucieszy, tylko uważaj… Kilka dni temu jakiś idiota zamienił mu cotygodniowy zastrzyk witamin na kokainę. Wyrzuciłyśmy łachudrę z ośrodka na zbity pysk, ale Yeolie teraz znowu cierpi. – powiedziała całkiem poważnie zniżając głos.
A ja o mało się nie zagotowałem. Kiedy wychodziłem Chan Yeol był już na dobrej drodze do tego, żeby stać się znowu normalnym, zdrowym człowiekiem. Ale teraz jakiś durny smarkacz, jeden z tych, co nie mają zamiaru zrywać z nałogiem, tylko siedzą tu przez rodziców zniweczył całe jego starania. No aż miałem ochotę znaleźć tego gówniarza i zajebać go własnymi rękami. Ale nie dałem poznać po sobie jakiegokolwiek zdenerwowania. Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Poradzę sobie. I on też na pewno sobie poradzi. – zapewniłem pewien siebie, a następnie już żegnając się chwilowo z recepcjonistką skierowałem się do drzwi prowadzących w głąb ośrodka.
Pierwszy długi korytarz prowadził od razu do wielkiego, wspólnego salonu, gdzie moje oczy szybko napotkały kilka znajomych twarzy. I tych bardziej mi przyjemnych i tych mniej. Wu Fan, uzależniony od alkoholu intelektualista z książką; Se Hun, młody gówniarz, jeden z tych, którzy siedzieli tu przez rodziców, ale też jeden z niewielu, którzy jednak mimo wszystko się starali; Kai o dosyć nietypowym uzależnieniu... choć nie wszyscy wiedzieli co on tu robi, ja wiedziałem. Był seksoholikiem.  A w tym ośrodku panowało sporo twardych zasad. Jedną z takich zasad była całkowita abstynencja seksualna.

Przywitałem się z większością skinieniem głowy, nie miałem czasu na to, żeby zatrzymać się i pogadać z każdym. Śpieszyłem się do Chan Yeol’a. Z salonu do korytarzy z pokojami prowadziło kilka przejść, ale ja doskonale pamiętałem gdzie był mój pokój, który razem z nim dzieliłem, więc trafienie tam nie zajęło mi dużo czasu. Nacisnąłem klamkę i po prostu bez pukania wszedłem do środka. To co zobaczyłem…
Porozrzucane wszędzie ubrania, pościel leżąca na podłodze, przewrócone krzesło, lampka w kawałkach, łóżko na środku pokoju, a na tym łóżku zwinięty w kłębek wyrośnięty dzieciak o pofarbowanych na rudo włosach, które pozostawione mokre zawsze skręcały się w taki charakterystyczny makaron.
- Park Chan Yeol! – zawołałem.
Jego reakcja była natychmiastowa, ale… zdecydowanie nie taka jakiej bym sobie życzył.
Chłopak skulił się jeszcze bardziej i wydał z siebie taki przeciągły, okropny jęk bólu spowodowany najprawdopodobniej objawami zespołu odstawienia. Od razu przypomniało mi się jak po jego przybyciu przez ponad tydzień Yeolie tylko płakał, rzucał się, wymiotował i po prostu cierpiał nie potrafiąc znieść tego, że nie mógł sobie ot tak po prostu powdychać cracku.

Natychmiast podszedłem do jego wyciągniętego na środek pokoju łóżka, usiadłem na jego skraju i położyłem swoją małą, delikatną dłoń na jego nagim ramieniu. Leżał w samych spodniach. Pewnie po to, by nie zwymiotować na koszulkę. Zawsze tak robił. Za bardzo lubił swoje koszulki.
- Yeolie, brałeś tabletki…? – zapytałem go spokojnie, wiedziałem, że czasem o nich zapomina, a mimo dobrej opieki personel nie zawsze mógł być we wszystkich miejscach jednocześnie i pilnować każdego.
Młodszy pokręcił lekko głową. Tak jak myślałem. Podniosłem się i podszedłem do komody. To tu, w górnej szufladzie zawsze były wszystkie tabletki przeciwbólowe, które mogliśmy brać zawsze, kiedy były nam potrzebne, oczywiście pod kontrolą. Biorąc białą tabletkę paracetamolu zacząłem szukać jakiejkolwiek butelki z wodą. Znalazłem ją pod stertą ubrań przy łóżku, znów usiadłem na jego skraju i zwróciłem się do chłopaka.
- Usiądź.
Rudzielec nie zrobił tego od razu. Trochę się namęczył, zanim usiadł. Widziałem, że jest mu ciężko, był blady, niewyspany, całą twarz miał podrapaną, w ten sposób zawsze próbował odwracać swoją uwagę od innych nieprzyjemnych rzeczy. Doskonale go rozumiałem. Gdy otworzył usta położyłem mu na języku tabletkę i podałem butelkę z wodą do popicia. Gdy już wszystko połknął zakręciłem butelkę i odstawiłem ją w nogach łóżka. Wiedziałem, że to mu w pewnym stopniu pomoże. Zawsze pomagało chociaż na kilka godzin, a lepsze to niż nic. Pomogłem mu położyć się z powrotem.

Musiałem się czymś zająć, skoro młody musiał teraz zaczekać, aż paracetamol zacznie działać i dawać mu ulgę w cierpieniu. Wpadłem na pomysł, że pozbieranie ciuchów z podłogi będzie dobrym zajęciem. Tak też zrobiłem. Chociaż nie lubiłem sprzątać i raczej nie zabierałem się za to chętnie teraz zbierałem wszystkie ubrania wyrośniętego Koreańczyka, składałem je w kostkę, a potem chowałem do szafek schludnie i ładnie. Ba! Nawet zacząłem układać je kolorystycznie. Byłem już tak zajęty zastanawianiem się który odcień czerwonego jest ciemniejszy i który powinien leżeć na którym, że nawet nie usłyszałem jak z łóżka za mną Chan Yeol podnosi się i wolnym krokiem podchodzi do mnie od tyłu. Dopiero kiedy jego wielkie łapska znalazły się na moich biodrach, a jego  mały nos przesunął po boku mojej smukłej szyi zorientowałem się, że dzieciak już pewnie poczuł się lepiej.

Uśmiechnąłem się nieznacznie i schowałem koszulki do szafy, którą następnie zamknąłem, by chwycić delikatnie duże dłonie młodszego w swoje długie, szczupłe palce.
- Już się lepiej czujesz, Yeolie?
- Jak się jedne dragi zastępuje drugimi, to się czuje lepiej. – odpowiedział mi tym swoim niskim, przeszywającym głosem.
Zmarszczyłem brwi i odwróciłem głowę w jego stronę.
- Co Ty, kurwa, znowu… - nie dokończyłem.
Chan Yeol był naprawdę dziwną osobą. Mimo bólu i depresji zawsze potrafił się cieszyć jak idiota, poprawiać mi humor i zabijać nudę. A co najważniejsze dawać mi tą niezłomną motywację. W zamian a co? W zamian za tych kilka chwil, kiedy pozwalałem mu się całować. I on to znowu zrobił. Pocałował mnie. ZNOWU! KURWA, JUŻ NA SAMYM WSTEPIE!
Odepchnąłem go gwałtownie i plecami przywarłem do zamkniętej na szczęście już szafy nie mogąc do niej wpaść. Moje pulchne policzki zlały się rumieńcem, a oczy otworzyły się szeroko.
- Co Ty robisz?!
Ten jednak zamiast mi odpowiedzieć znowu uśmiechnął się w taki sposób, jaki pamiętałem. Szeroki, promienny i do tego głupkowaty. Z jednym przymkniętym okiem, zmarszczonym nosem… rozbrajał mnie tym.
Chichrając się cicho oparł się ręką tuż przy moim uchu i wierzchem dłoni potarł swój mały, kształtny nos.
- Reagujesz ciągle tak samo, Baekhyunie. Kiedy się w końcu przyzwyczaisz do tego, że uwielbiam Cię całować i będę to robił zawsze, kiedy będę miał ku temu okazję? –zapytał, a mnie niemalże ścięło z nóg.
- Idioto! – zawołałem oburzony. – Przyjechałem taki kawał po to, żeby zobaczyć jak sobie radzisz, a nie po to, żeby się z Tobą lizać!
- Więc czemu ciągle patrzysz mi na usta?
- C-co…
I zrobił to kolejny raz. I choć naprawdę nie taki był cel mojego przyjazdu tutaj już nie zdołałem go od siebie odepchnąć. Ten głupek, debil, idiota… potrafił naprawdę nieźle całować.
Mogłem mu nie dawać tych cholernych środków przeciwbólowych, przemknęło mi przez myśl, ale zaraz po tym odrzuciłem od siebie te słowa. Teraz Yeolie był szczęśliwy. Skąd to wiedziałem? Czułem to. Czułem jak przelewa na moje usta cały swój entuzjazm, jak brak możliwości seksu rekompensuje sobie tym zbliżeniem z moimi ustami… Akurat on, Park Chan Yeol, mimo tego, że wydawał się być naprawdę okropnym głupkiem i życiowym przekrętem, był bardzo ambitny i zawsze trzymał się zasad. I choć mogliśmy godzinami opowiadać sobie o swoich niegdysiejszych podbojach, teraz… byliśmy po prostu abstynentami. Tak, obaj. A powód tego był tylko jeden. Jego odwyk.
- Chanyeolie…
- Zaczekaj jeszcze trochę…