Pairing: Taoris, z przebłyskami innych.
Uwagi: jak zwykle myśli bohaterów zapisane kursywą,
Jeśli znaleźlibyście jakieś błędy - proszę piszcie. Po napisaniu nigdy nie mam siły sprawdzać błędów. xD
Zapraszam do czytania. <3
Karaluch (1/?)
Wysoki, elegancko ubrany i dosyć młody mężczyzna zerknął na
zegarek, który ozdabiał jego nadgarstek swoją srebrną obudową. Musiał być dosyć
bogaty, skoro stać go było na takie dodatki, bo nie był to też byle jaki
zegarek. Te od Calvin’a Klein’a chodziły po nie koniecznie niskich cenach. W Internecie
roiło się od podróbek, ale ten wyglądał na całkowicie oryginalny.
Autobus miał przyjechać za około 10 minut. Dziwne, że taka
osoba jak on jeździł autobusami, prawda? Skoro stać go było na drogie zegarki,
garnitury, bo ten który miał na sobie też nie wyglądał na zbyt tani, to czemu
nie jeździł własnym samochodem, którym był zapewne jakiś nowiutki Mercedes,
albo czarne jak noc BMW? To byłoby
całkiem ciekawe pytanie, gdyby ktokolwiek kiedykolwiek mu je zadał. Ale skoro
nikt mu go nie zadał, to tajemnica nadal pozostawała nierozwiązana, a jego
wysoka sylwetka jak co wieczór wręcz ozdabiała jeden z nieodnawianych od lat
przystanków bardzo blisko strzelistych wieżowców, w których mieściły się biura
i różne ważne instytucje.
Oparłszy się ramieniem o jeden ze słupków podtrzymujących
wiatę przystankową mężczyzna, o którym mowa wyjął z kieszeni wyprasowanych w
kant spodni paczkę papierosów oraz małą, srebrną zapalniczkę. Wsunąwszy sobie
jeden z papierosów do ust odpalił go od małego płomyczka, który wytworzył sobie
sam za pomocą zapalniczki. Chmura dymu wzleciała w powietrze unosząc się tuż
nad jego głową kiedy wciągnął pierwszy dym i wypuścił go z ust powoli. Schował
zapalniczkę i paczkę zdecydowanie uzależniających tytoniowych wyrobów wyjął
szluga z ust i po raz kolejny wypuszczając z płuc odprężający na swój sposób
dym rozejrzał się wokół. Była to całkiem spokojna okolica mimo tego, że
mieściła się niemalże w samym centrum miasta. Rzadko kiedy kręcili się tu jacyś
młodociani zbójcy z gimnazjum, czy nawet znani mu bardzo dobrze sklepowi żule,
których często spotykał śpiących rano w okolicach sklepu, kiedy to szedł kupić
sobie jakąś słodką bułkę na śniadanie do pracy. Pracował dosyć ciężko i długo.
Nic dziwnego, sam wybrał sobie taki sposób zarabiania pieniędzy. A pisanie
biznesplanów dla różnych firm, większych czy mniejszych wcale nie należało do
prostych zajęć. Czasem musiał nawet zarywać nocki w domu, żeby dokończyć plany
na umówiony termin. Tego dnia na szczęście zdążył wszystkie ważniejsze prace
dokończyć w biurze co oznaczało, że ten wieczór będzie miał całkowicie dla
siebie po to by odpocząć, zrelaksować się, albo nawet zabawić. W końcu jutro
miała być sobota, a soboty już od niepamiętnych czasów oznaczały dla niego dni
wolne od wszelkich obowiązków.
Kolejna chmura dymu wzleciała z jego ust w powietrze kiedy
przestępując z nogi na nogę odsunął papierosa od swojej twarzy, by zerknąć za
siebie w stronę śmietników. Jak w okolicy było dosyć spokojnie i bezpiecznie,
tak wszystkie największe objawy wandalizmu ujawniały się właśnie w okolicach
śmietników. Często kontenery były w nocy przewracane, odbywały się tam bójki
między nastolatkami… akurat śpiący tam często menele nie sprawiali nikomu
problemów, ale ci również zaliczali się do niechcianych widoków w tak bogatej
okolicy jak ta. Do spojrzenia w tamtym kierunku zmusił go właśnie dźwięk
przewracanego śmietnika, a potem śmiechy jakiś starych żuli idących w stronę
przystanku. Wzdychając ciężko odwrócił wzrok i wciągnął duszący dym do płuc.
Jak można stoczyć się tak nisko? Tyle szans życiowych
zaprzepaścić… to obrzydliwe, pomyślał kręcąc głową. Kiedyś sam był w sytuacji,
przez którą o mało co nie stał się takim oto obdrapanym facetem z zaśmierdłą
brodą, który razem ze swoimi dwoma koleżkami od piwa i śmietnika brudnym
tyłkiem zajął miejsce na ławce przy przystanku. Było to dawno temu, kiedy jego
pierwsza firma upadła, a on zbankrutował i zmuszony był sprzedać niemalże cały
swój dobytek. Jednak udało mu się nie sprzedawać domu. Została mu wtedy tylko
kanapa, na której mógł spać. Nic więcej.
Skrzywił się słysząc przepite głosy trzech mężczyzn i ten
okropny, kłujący w nos zapach, który unosił się od nich i razem z wiatrem
przenosił się idealnie w jego stronę. Za jakie grzechy musiał to wąchać?
Odwróciwszy się plecami do równie nieprzyjemnego jak zapach widoku i dopalił
papierosa do końca, by zaraz po tym upuścić niedopałek na chodnik i zgasić go
całkowicie podeszwą drogiego buta. Przeczesał jasne, farbowane włosy długimi
palcami, a usta zwilżył koniuszkiem języka. Ostatnio często mu wysychały.
Po raz kolejny zerknął na zegarek ozdabiający nadgarstek,
poprawił elegancki krawat pod szyją, zapiął guziki marynarki. 5 minut.
Te nieprzyjemne zapachy, przepite głosy i różne inne dźwięki
najprawdopodobniej obijających się o siebie butelek po tanim winie zaczęły
dudnić mu w głowie, drażnić i mocno działać na nerwy. Mimo tego, że był
cierpliwym człowiekiem, raczej pokojowo nastawionym, to łatwo było wyprowadzić
go z równowagi. A to już w szczególności bardzo dobrze wychodziło ludziom,
których uważał za gorszych od siebie. A tacy jak ci na ławce to już nawet byli
gdzieś pod skalą. Najgorsi.
W momencie, kiedy kolejne uderzenie o siebie butelek
skończyło się trzaskiem pękającego szkła i przerażonymi, pijackimi krzykami
mężczyzn Chińczyk odwrócił się gwałtownie i podszedł w ich kierunku wstrzymując
oddech, a potem zmuszając się do oddychania przez usta.
Z pękniętej butelki leżącej na chodniku pod jego nogi
wylewało się tanie, czerwone wino roznosząc wokół dodatkowy zapach tak zwanej „łopaty”.
Aż zakręciło go w żołądku.
- Panowie, słyszeliście o tym, że jest zakaz spożywania
alkoholu w miejscu publicznym? – zapytał zaciskając zęby i starając się nie
zwrócić swojego drogiego, ekskluzywnego obiadu, który zjadł jakąś godzinę lub
dwie temu.
Jeden z obdartusów mający długą, siwą już brodę, w której
tkwiły jakieś patyki i inne śmieci od razu pochylił się i zaczął zbierać z
chodnika potłuczoną butelkę swoimi krótkimi, brudnymi palcami. Drugi, równie
brudny, a chyba nawet bardziej śmierdzący tylko zaśmiał się i pomachał rękami
na pierwszego, jakby chcąc go powstrzymać przed sprzątaniem.
- Wangieee…! Przestań, co się będziesz jakimś chujem w
garniturku przejmował, Wangieee!
Trzeci z nich, którego głowa zasłonięta była kapturem, a
twarz niewidoczna przez cień na nią padający tylko zaśmiał się cicho i
szturchnął brudasa z brodą.
- Mamy jeszcze? Może napije się z nami? – zachrypiał, choć
jego głos w porównaniu z głosami
mężczyzn obok wydawał się delikatniejszy.
- Jak chuj! Takiemu słudze państwa to ja nawet, ten tego…
złamanego paznokcia do podłubania w zębach bym nie dał!
Brodacz w końcu wyprostował się i rzucił butelką za siebie.
- Ale, kurwa, patrz jak patrzy! – zaskrzeczał odsłaniając
ubytki zębowe. – Też by chciał, kurwa!
- Niech sobie idzie, ten tego… Danielsa sranielsa sączyć!
Ich śmiech rozniósł się echem po całej okolicy, a blondyn aż
zacisnął mocno palce na uchwycie skórzanej teczki, którą zawsze nosił ze sobą.
Służyła do przechowania dokumentów i jak każda skórzana torba była wręcz
nieśmiertelna.
- Przynajmniej mam gdzie go sączyć – wycedził przez zęby. –
Zabierajcie dupy na swój śmietnik, bo śmierdzi.
- Sam śmierdzisz! – niemal krzyknął ten z kapturem na głowie
i już miał wstawać, kiedy brodacz chwycił go za ramię i przytrzymał.
- Nie rzucaj się, kurwa, do burżuazji, Taozi, bo się, kurwa,
przejedziesz, mówię…
- Nie będzie mnie skurwiel obrażał! – szarpnął się wyrywając
rękę z uścisku brudnej łapy mężczyzny, a w tym samym czasie kaptur szarej,
brudnej bluzy zsunął mu się z głowy i odsłonił młodą twarz przysłoniętą
przydługimi, czarnymi włosami. Oczy miał podkrążone, policzki zapadnięte. I nie
wyglądał na zadowolonego.
Blondyn skrzywił się. Nie był to przyjemny widok dla jego
oczu, które uwielbiały czystą perfekcję, elegancję i piękno. Ile ten dzieciak
mógł mieć lat? Młody był. Zdecydowanie młodszy od jego towarzyszy.
- Taozi, bić to się możesz z tymi, ten tego… idiotami co nam
puszki kradną! Zostaw pana! Siad!
Chłopak zmierzył wysokiego swoimi ciemnymi oczyma, które
ledwo było widać zza ciemnych włosów, a potem dostrzegł nadjeżdżający autobus.
Blondyn również go dostrzegł, więc tylko kręcąc głową z politowaniem odwrócił
się w stronę autobusu i już miał zamiar iść w jego kierunku, kiedy usłyszał odgłos splunięcia. Odruchowo spojrzał w dół na swojego buta… biały ślad gęstej
śliny spłynął po czarnej, pastowanej skórze.
- O ty mały brudasie…
Krew zagotowała się w
nim tak bardzo, że od razu postawił teczkę z dokumentami na chodniku, szybkim
ruchem poluzował krawat pod szyją, skoczył w stronę nadpobudliwego widać
dzieciaka i po prostu zdzielił go pięścią prosto w twarz podczas gdy zmożony
lekko alkoholem chłopak nie zdążył zrobić uniku. Przerażony krzyk brudnych
towarzyszy odbił mu się echem w głowie, ale nie zwracał na to uwagi. Silne w
gębie staruchy od razu zerwały się z ławki i zaczęły uciekać w popłochu
zostawiając najmłodszego kolegę razem z problemem. Biegli tak szybko, że jeden
z nich przewrócił się kilka razy, a nawet wpadł prosto na drzewo, by potem
zniknąć za śmietnikami.
Wściekły zbierał się do drugiego ciosu, potem trzeciego,
czwartego, jednak czarnowłosy zaczął się bronić. Z opóźnieniem, ale jednak.
Wyślizgnął z uścisku długich palców napastnika, które trzymały go za bluzę pod
szyją i trzymały w pionie. Wtedy też jednym silnym ciosem w skroń sprawił, że
mężczyźnie zadzwoniło w uszach, a w oczach pociemniało. Padł na ziemię
ogłuszony niszcząc jeden ze swoich ulubionych garniturów. A krwawiący z nosa i
poobijany na twarzy młody kloszard po prostu potykając się o rozwiązane sznurówki
starych, rozklejających się adidasów uciekł.
Dopiero po kilkunastu sekundach blondyn doszedł do siebie.
Usiadł powoli rozmasowując skronie. Rozejrzał się. Teczka z dokumentami stała
tam, gdzie ją postawił. Dostrzegł spore rozdarcie materiału spodni w okolicach
kolan i przeklął soczyście pod nosem. W końcu podnosząc się na proste nogi i
chwytając teczkę dostrzegł, że autobus jeszcze stoi przy przystanku. Pewnie
przyjechał przed czasem i odczekiwał. Klnąc w myślach swoją głupotę wszedł po
schodkach do oświetlonego pojazdu, usiadł na jednym z foteli i oparł się czołem
o tył siedzenie stojącego przed nim. Był wyczerpany.
***
Wchodząc do mieszkania mieszącego się na dziewiątym piętrze
jednego z wyższych w mieście bloków mieszkalnych ciągle wyklinał pod nosem.
Wyklinał naprawdę całą drogę, nawet w windzie przy starszej pani Zhang, która
za każdym razem, kiedy go widziała zaczynała opowiadać o swoim wspaniałym
synku, który to przecież tak cudownie tańczył, był taki utalentowany…
Rzucił teczkę z dokumentami gdzieś pod komodę w przedpokoju,
zerwał z szyi krawat, potem marynarę, a te rzeczy rzucił niedbale na krzesło
przy komodzie.
- Co ty taki rozdrażniony, skarbie? Nawet „dzień dobry” na
wejściu nie powiedziałeś… Coś się stało?
– rozległ się dobiegający z kuchni kobiecy głos, a następnie ciche kroki
czyichś drobnych stóp po jasnych panelach.
Mężczyzna zatrzymał się w połowie przedpokoju oddychając głęboko
i opierając się ramieniem o ścianę. Zaraz po tym zawiesił wzrok na lekko chyba
zmartwionej twarzy swojej dziewczyny. Lu Mei była naprawdę urodziwą dziewczyną.
Jej twarz wyglądała jak porcelanowa, drobne ciało ozdabiane wszystkimi pięknymi
ubraniami, jakie on jej kupował wyglądało cudownie. Jej małe stópki,
uśmiechnięta buźka… Aż sam się uśmiechnął.
- Nic takiego, Mei Mei. Problemy w pracy. – powiedział uspokajając
swój ton głosu i prostując się. Palcami znów przeczesał jasne włosy.
Dziewczyna nie wyglądała jednak na zbyt przekonaną. Niemalże
sunąc w powietrzu jak piękna zjawa ledwo dotykająca podłogi podeszła bliżej
niego i położyła obie swoje małe dłonie na jego szerokich ramionach.
- Na pewno, Wu Fan? – zapytała.
- Tak, słonko. – uśmiechnął się nieco szerzej, a w tym samym
czasie pochylił się nieznacznie w jej kierunku i złożył na jej odsłoniętym
czole delikatny pocałunek. – Co na kolacje?
Lu Mei tylko zaśmiała się perliście, po czym wyślizgując się
sprzed swojego chłopaka w podskokach udała się do kuchni, a on dopiero teraz
poczuł pyszny zapach kaszy kuskus z warzywami i mięsem z indyka. Mei często
robiła to na kolację, ale jemu nigdy nie zdołało się to znudzić.
Zdjąwszy buty i postawiwszy je pod ścianą już lepszym
humorem udał się do kuchni, tam usiadł przy stoliku i zaczekał, aż dziewczyna
poda kolację. Potem już całkowicie zapominając o problemach i nieprzyjemnościach
mógł zająć się posiłkiem. Całkiem smacznym posiłkiem. Nawet nie przemknęło mu
przez myśl, że tamci trzej pewnie nie mieli co jeść. Huh, dobrze im tak.
Teraz mógł odpocząć, cieszyć się weekendem, dobrym jedzeniem
i relaksem. I miał zamiar skorzystać z tego jak najbardziej.
Mile spędzony wieczór minął mu bardzo szybko na oglądaniu
filmów ze swoją dziewczyną, na leniwym całowaniu się na kanapie, potem na
przyjemniejszych ekscesach w łóżku, aż w końcu na przyjemnym śnie, z którego
wybudził się dopiero późnym rankiem, kiedy przekręcając się na drugi bok po to,
by przyciągnąć do siebie zgrabne, szczupłe ciało Lu Mei nie poczuł jej ani
przed sobą, ani tym bardziej za sobą. Siadając powoli na łóżku i przecierając
zaspane oczy knykciami spojrzał w stronę zegarka wiszącego na ścianie. Była już
dziesiąta przed południem. Ziewnąwszy opadł z powrotem na miękką pościel w celu
dalszego spania. Niestety to nie było mu dane.
- Yifan! Wstawaj! Jedziemy na zakupy! – zawołała wchodząca
do sypialni rozpromieniona dziewczyna. Jej brązowe włosy spięte w kok na czubku
głowy lśniły lekko w świetle słońca, którego promienie wpadały do sypialni
przez nieosłonięte okna.
Mężczyzna tylko mruknął coś pod nosem i zaraz schował głowę
pod poduszką, którą się nakrył. Oj, nie lubił jeździć na zakupy.
- Wstawaj, leniu! Widziałam ładne buty i chcę je dzisiaj
mieć, jasne?
Poczuł, jak dostaje czymś twardym i ciężkim w piszczel i
niemal natychmiast zerwał się do siadu.
- Co do…?!
Dziewczyna zarzuciła torebkę na ramię i uśmiechnęła się
promiennie.
- Czekam na Ciebie w samochodzie. – oznajmiła, odwróciła się
i wyszła.
Blondyn sięgnąwszy do swojej nogi zaczął ją lekko
rozmasowywać z niezbyt zadowolonym wyrazem twarzy. Ta kobieta była
niebezpieczna. Jej torebki również. Czasem zastanawiał się, czy aby nie
trzymała w nich cegieł. Zrezygnowany wywlókł się z łóżka i szybko wciągnął na
siebie jakieś ciuchy. Nie garnitur, w garniturach chodził tylko do pracy.
Wystarczyły mu teraz brązowe rurki i biała koszula. Prosto, ale ze smakiem.
Zdążył tylko ochlapać twarz wodą i już musiał wychodzić, bo w kieszeni spodni
wibrował mu już telefon, na który zniecierpliwiona Mei wydzwaniała, by go
pośpieszyć.
Kiedy zjechał windą na sam dół i wyszedł przed budynek na
parking od razu przypomniało mu się dlaczego jeździł do pracy autobusem. Jego
ulubione BMW, które dawno, dawno temu kupił sobie za pierwszą ogromną pensję
było teraz ciemno różowe. Babskie. Aż go krew zalewała, kiedy przypominał sobie
sytuację, gdy Lu Mei podkradła mu samochód na kilka godzin po to, by zmienić mu
kolor. Czasem ta dziewczyna działała mu cholernie na nerwy. Ale ją kochał.
Niechętnie wsiadł za kierownicę, zapiął pasy i odpalił
samochód. Mei zaklaskała w dłonie, a na jej twarzy natychmiast pojawił się
szeroki uśmiech.
Wu Fan wiedział dokąd jechać. W końcu miała te swoje
ulubione centra handlowe jak każda dziewczyna w jej wieku. Z tym, że nie każda
dziewczyna w jej wieku miała na tyle bogatego i dobrze zarabiającego faceta,
dzięki któremu stać by ją było na zakupy w każdym sklepie, w którym tylko jej
się podobało. Lu miała takie luksusy już od dwóch lat.
Drogę znał już na pamięć. Zatrzymał się na parkingu przed
centrum handlowym, wysiadł z auta tak szybko jak to było możliwe, zaczekał aż
jego dziewczyna również wysiądzie i szybko oddalił się od tego okropnego samochodu.
Eh, kiedyś tak go kochał, a teraz wstydził się przy nim pokazywać. Straszne
uczucie.
Mei przydreptała do niego na swoich wysokich obcasach, mimo
których i tak ledwo sięgała czubkiem głowy brody mężczyzny i uczepiła się jego
dłoni swoją. Wu był piekielnie wysokim człowiekiem jak na swoją narodowość.
Był przecież rodowitym Chińczykiem, mieszkał kilka lat w Kanadzie, ale przecież
to nie mogło wpłynąć na to, że urósł taki wysoki, prawda? Być może odziedziczył
to po mamie i dziadku. Mama nie należała do niskich kobiet, a dziadek również był
jednym z wyższych w rodzinie. Ba! Nawet był najwyższy! Dopóki Fan nie osiągnął
swojego obecnego wzrostu.
Idąc ze swoją ukochaną za rękę czuł się jak ojciec z
dzieckiem, naprawdę. Nie było to jakieś straszne uczucie, ale czasem musiało
wyglądać to dosyć zabawnie, więc starał się unikać takich sytuacji. Ale
niestety nie dało się robić tego ciągle. No i do tego ona musiała czuć się
chciana, prawda? Nie mógł odtrącać jej dłoni.
Łażenie po sklepach naprawdę nie było jego ulubionym
zajęciem. W końcu oddał dziewczynie swoją kartę płatniczą i oznajmił, że
wychodzi na dwór, żeby zapalić. Siedząc na ławce i wdychając dym czuł się
zdecydowanie lepiej niż w setnym z kolei sklepie obuwniczym. Nie wiedział ile
czasu minęło, bo po upływie kilkunastu minut wyjął z kieszeni telefon i zaczął
surfować po Internecie dla zabicia nudy. Pół godziny, godzina…
- Wu Wu, skarbie, pomóż mi!
Mężczyzna od razu poderwał głowę ku górze i spojrzał w
stronę swojej dziewczyny niosącej dobre kilkanaście toreb, które wyglądały na
ciężkie. Nie chciał wiedzieć ile pieniędzy wydała na to wszystko. Nim zdążył
wstać zauważył coś jeszcze… skradającego się za nią w tłumie przechodniów i
klientów centrum dzieciaka w szarej, brudnej bluzie i kapturem na głowie. Od
razu zorientował się kim on jest. I kiedy tylko chłopak wyciągnął rękę, by
wyrwać z dłoni bezmyślnej Lu Mei portfel, która zamiast schować go do torebki
niosła go na widoku Wu Fan zerwał się na równe nogi.
- Stój, szmato! – wrzasnął.
Dzieciak zauważywszy go zerwał się do ucieczki, a dziewczynę
wryło w chodnik. Nie zauważyła uciekającego niedoszłego złodziejaszka.
- Czy to było do mnie, Wu?! – wykrzyczała piskliwym
głosikiem, ale mężczyzna nic sobie nie zrobił z jej oburzenia. Rzucił się do
biegu, wyminął ją i przepychając się między ludźmi w tłumie zaczął gonić tego
głupiego śmierdziela. Co on sobie wyobrażał?!
Przed oczami już miał swój zniszczony garnitur i oplute
buty. Gówniarz za to zapłaci…